Z dziennika kobiety rozwijanej... rozdwojonej

Właśnie rozwijam własną działalność i siebie samą, w warunkach szczególnych... z dwoma małymi (i jednym dużym ;) urwiskami u boku. To jeden z najbardziej pełnych wyzwań okresów w moim życiu.
Sam rozwój, to jedno. Połączenie tego z życiem rodzinnym - to jeszcze inna para kaloszy. Masz teraz takich kaloszy dwie pary... i które tu ubrać? Bo naraz się nosić nie da... a może jednak?
Ja trochę ponad tydzień temu podjęłam próbę ubrania dwóch par naraz. (Nie)frasobliwie pojechałam na VII Akademię Coachingu ICF - to takie doroczne spotkanie coachów - gdzie możemy się zintegrować, ale i wspólnie “porozwijać”. Miałam spore dylematy, czy pojechać, o których możesz przeczytać tutaj. Ale pojechałam! Razem z dwu i pół miesięcznym niemowlakiem i jego babcią. Oczywiście spodziewałam się, że nie będzie różowo, ale rzeczywistość napisała dla mnie scenariusz, można powiedzieć, o kolorach tęczy... Chyba mogłabym napisać książkę na temat tego weekendu...
Zaczęło się niewesoło: w przedziale dla matki z dzieckiem do lat 6 w pendolino spotkałam się z dwumetrowym panem i mocno przeziębioną kobietą... Żadne z nich nie wyglądało na mniej niż 6 lat, ani też takiego szkraba przy sobie nie posiadali. Okazało się, że przebywali w przedziale w pełni legalnie i mieli wykupione te miejscówki. Wiecie - PKP Intercity nie może sobie pozwolić na pozostawienie dwóch miejsc - po 120 PLN każde - wolnych, gdy cały pociąg jest już zajęty, bo na pewno by zbankrutowało… Sprzedają te miejsca każdemu, jeśli mama (tfu, rodzic) z dzieckiem ich nie wykupi… Padło akurat na mój przedział, jak pech, to pech.
Nie chciałam Szymka narażać na zarazki w tak bezpośredniej bliskości, potułaliśmy się po pociągu jakieś pół godziny, choć nigdzie nie było lepiej. W Warsie - impreza na całego, a Szymcio jakoś nie miał ochoty się integrować ;) W końcu zajęliśmy jedno miejsce w innym przedziale dla mamy z dzieckiem - które akurat było wolne. Ufff… już byłam zmęczona.
Potem było już tylko… gorzej. Szymek na miejscu jednak wyczuł, że coś jest na rzeczy, że nie jest w domu, a mama jakaś taka nieswoja… Gdy tylko zostawiłam go na chwilę z babcią, by przywitać się z nowymi kolegami przy kolacji, po 10 minutach wpadł w totalną histerię, którą zdołałam utulić tylko ja, a właściwie pewna część mego ciała, której niemowlęta ogromnie potrzebują :)
Potem udało mi się nawet wybrać na pierwsze zajęcia... no dobrze, na wprowadzenie do nich. We właściwej części zajęć trzeba było leżeć nieruchomo przez 40 minut - yoga nidra! A ja tu z telefonem u boku sprawdzam co 5 sekund, czy Szymek do mnie nie dzwoni ;) Także tego… W tej właściwej części już nie brałam udziału. I tak skończył się dzień pierwszy.
To znaczy - myślałam, że się skończył, ale … myliłam się. Koledzy, nieświadomi gdzie mieszkamy z niemowlakiem, urządzili nocne pogaduchy w pokoju obok. Na Szymka podziałało świetnie - spał bardzo dobrze, ja niestety gorzej. Karma z czasów studenckich, gdy imprezy w akademiku nie pozwalały spać ludziom w sąsiednich blokach, dała o sobie znać ;)
Następny dzień to była powtórka z rozrywki. 2-godzinne zbieranie się do tego, żeby wyjść na zajęcia, a potem opuszczenie ich po 15 minutach, bo Szymcio jednak potrzebował mamy... Stał się jednak cud: chłopak dał się wyprowadzić babci na spacer, wróciłam na zajęcia i udało mi się już dotrwać do końca. Sukces!
Zachęcona już układałam w głowie plan na cały dzień pełen rozwoju. Niestety, zanim w przerwie przed kolejnymi warsztatami Szymka nakarmiłam, przewinęłam i utuliłam - zajęcia już się zaczęły, a ja nie zdążyłam uprzedzić prowadzącej, że mogę się spóźnić… "Eeee... co tam"- pomyślałam - "pal licho dobre maniery...". Postanowiłam mimo wszystko pójść - i nawet uchyliłam drzwi do sali. Ale gdy zobaczyłam kółeczko osób z zamkniętymi oczami, ewidentnie poddających się wizualizacji przy relaksującej muzyce, cichutko się wycofałam. W tych zajęciach (znowu) już udziału nie wezmę!